Jakie to cudowne uczucie,gdy mozesz byc soba.Gdy nikt nie probuje cie zmieniac,akceptuje taka jaka jestem naprawde.I te nasze rozmowy przez telefon (kosztuja go chyba majatek).Czasami rozmawiamy o sprawach,o ktorych nigdy bym nie pomyslala,ze potrafie mowic.Czasami zadaje mi pytania i dobrze wiem,ze pozniej bede o tym myslala.Nie namawia do niczego,nie zmusza - pyta.Dzieki tym pytaniom,zaczelam bardziej myslec o sobie.O tym,zeby cos zrobic.Mam kilka fajnych zainteresowan - "to dlaczego ich nie rozwijasz"? I zapisalam sie na kursy.Dopinguje mnie jak tylko moze.Zacheca do rozwoju.Pociesza przy niepowodzeniach.Maz zrobil wielkie oczy,gdy powiedzialam,ze chce isc na kurs.Jak zawsze nie wierzyl,ze to zrobie,ze tylko tak sobie pogadam i mi za 2 dni przejdzie,Zaparlam i juz niedlugo mam egzamin.Czasami w chwilach zwatpienia,gdy oczekuje sie wsparcia,slyszalam tylko od niego - po co ci to?Nie spytal jak mi pomoc,gdzie tkwi problem,nic!!!Kiedys spytalam go,dlaczego nie wierzy we mnie?Dlaczego mysli,ze ja nic nie potrafie?Powiedzial,ze wierzy,bo widzi,ze potrafie,ze robie.A czy na tym polega wiara?Uwierzyl,bo zobaczyl?To jest takie przykre.Nie,nie boli,bo jest mi calkiem obojetny.I nawet nie zalezy mi na tym,zeby jemu udowodnic,ze potrafie.Robie to dla siebie.